wtorek, 22 listopada 2011


niedziela, 20 listopada 2011

Fallout 3 - nuda w czasach zarazy.



Jean Baudrillard zawsze podkreślał, że Apokalipsa „dzieje się na naszych oczach”. Nie możemy jednak wyznaczyć jej wyraźnego, morfologicznego konturu, ani od punktów zreferować jej właściwości, tym samym precyzyjnie wskazać gdzie się znajduje. Nie było katastrofy nuklearnej, nie było wirusowych epidemii, nawet rozpadu państw narodowych czy spektakularnych przesunięć władzy w kierunku mega-korporacji. Ale Baudrillard twierdził, że jesteśmy wyraźnie zaabsorbowani życiem w post-apokaliptycznym świecie. Tylko nie w takim jakiego się spodziewamy.


Może dlatego tak wiele filmów i gier wideo dzisiejszych czasów opowiada dramatyczne end-of-the-world scenario. W tym zinternalizowanym, fatalnym uniwersum mamy dokuczliwe uczucie niedosytu, białą plamę w naszej zbiorowej pamięci wypełnia kompulsywna nerwica szukania apokalipsy i odpowiedniego dla niej miejsca. Wszelkiej maści animatorzy, kreatorzy czy demiurgowie starają się odtworzyć nasze wspomnienia, zrekonstruować globalną nieświadomość i wypełnić niedopowiedzenia „znaczącą” fantazją…ponieważ zawsze muszą wystąpić znaczenia! Ta post-modernistyczno-post-apokaliptyczna-czarna-dziura, która wchłania wszelkie znaczenia stanowi zbyt twardy orzech do epistemologicznego zgryzienia. To sprawia, że rodzi się i podnieca nas pragnienie totalnej wojny nuklearnej.


Tutaj zaczyna się Fallout 3. Nastał koniec świata. Wszystko zostało doszczętnie zniszczone. Zainspirowani wspomnieniami społeczeństwa kapitalistycznego pozostali przy życiu ludzie próbują organizować się w struktury. Jest to alternatywna rzeczywistość. Alternatywna ponieważ w Fallout 3 świat kończy się w latach ’50 XX w. lub w epoce, która zatrzymała się na tym etapie – świadczy o tym stylistyka zgliszczy, pozostałe reklamy czy wraki samochodów pozostawione bezpańsko na wielkich pustkowiach.
Smutek zrujnowanego krajobrazu wydaje się być tutaj jednak niezwykle kojący. To chyba za sprawą swoistej, poetyckiej inklinacji Bethesdy i jej gorączkowego przywiązania do budowania iluzji, że ja(gracz) i JA(człowiek) nie jestem zupełnie bezsilny. W grach tego studia nie ma cienia jawnego defetyzmu. Z tym uwzględnieniem trzeciego Follouta, podobnie z reszta jak mnogość innych zainspirowanych koncepcją wojny ostateczniej historii, da się jasno odczytać jako pewnego rodzaju protest i ostrzeżenie. Pojawia się w tutaj przeżycie co bądź nostalgiczne skoro można w pojedynkę stanąć murem przeciw wojnie i zniszczeniu. Poetyka lat ’50, ich styl, język i muzyka akcelerują tę immersyjną(a jakże) nostalgię w sposób niezwykle udany.

Wobec pokrewnych narracji Fallout 3 idzie krok dalej. Wiele post-apokaliptyczych historii charakteryzuje samotny bohater, zawsze w typie macho, ostatecznie zdeterminowany do anihilacji swoich wrogów; ochrony rodziny; wartości etc. – słowem western(Red Dead Redemption:)). Model ten może stanowić bardzo wygodny backdrop dla gry którą (nomen omen) gracz musi wygrać. Fallout 3 nie ma jednak bohaterów.
Bethesda stanowczo zrywa z przekonaniem, że jakaś globalna katastrofa może wydobyć z ludzi szlachetność i cnotę, że istnieje jakaś nadzieja dla ludzkości i że człowiek to w rzeczy samej godne stworzenie. Wolność, która jest konsekwencją upadku struktur rządowych i wojskowych zamienia nasze życie w wielką, epicką przygodę? W pewnym sensie świat opowiedziany przy pomocy Follauta 3 stanowi jeden z najsilniejszych argumentów przeciwko globalnej wojnie. Bo ten świat jest nie tylko zdewastowany, ale również pozbawiony ludzkiej sympatii, życzliwości i czułości. A może i gorzej – wielki pusty świat, w którym nie ma nic wspólnego.

Zrujnowane pustkowia w Falloucie są szare i nagie. To swoista pornografia nędzy. Zniszczenie jest wszechobecne i jedyne. Poniewierane wiatrem truchła leżące tu i tam przyprawiają o eschatologiczną gęsią skórkę. Podobnie jak eksploracja zbombardowanych domostw, z których gracz zabiera złom, stare gazety, ubrania – już niczyje. Większość żywności jaką można znaleźć na pustkowiach jest napromieniowana. Żeby przetrwać musisz jeść, a to zabija…powoli. Owszem są tu i zmutowane potwory, które możesz zastrzelić, ale i one wydają się być smutne i jakby samotne. Jedyną wesołość, o zgrozo, reprezentują szwędające się gdzie nie gdzie roboty informacyjne . Szum i zgrzyt ich zdezelowanych korpusów stanowi cień przeszłości – są jak Aborygeni: żyjącymi przodkami. Tych niewielu ocalałych ludzi rozsianych po pustkowiach zaatakuje bez ostrzeżenia podkorowo sugerując, że jesteś sam na świecie, i kogokolwiek spotkasz – zabije cię. Więc stajesz się taki jak oni. Nawet jeśli ktoś wygląda potencjalnie przyjaźnie nie pozwoli Ci się do siebie przyłączyć, bo: jesteś za słaby masz kiepski sprzęt lub liche umiejętności. Jeśli masz szczęście zostaniesz jego niewolnikiem.

Więc powodem dla którego nie chcemy wojny atomowej, zgodnie z myślą Bethesdy, jest to, że post-apokaliptyczny świat jest niewiarygodnie nudny i uciążliwy. Brak bohaterów, brak przygód, brak serdecznych spotkań z ocalałymi. Brzmi to niebezpiecznie aktualnie. Z tą różnicą, że nasze miasta nie leżą w gruzach, technologia i gospodarka względnie synergicznie mruczą w działaniu, a w internecie można spotkać przyjaznych ludzi - a jeśli nie przyjaznych to przynajmniej zabawnych. Nasi przywódcy troszczą się o nasze głowy i żołądki, walczą ze złem w naszym imieniu rozważnie regulując modus egzystencji naszej planety dzięki czemu możemy jeździć naszymi samochodami i importować gadżety.

A ponieważ apokalipsa jest za nami, możemy spać spokojnie wiedząc, że nigdy się nie skończy!

wtorek, 11 października 2011

Jak u źródeł?


Psychoanaliza i kino narodziły się jednocześnie u schyłku XIX wieku i ta zgodność w czasie pociągać też za sobą musi zgodność form.
Dr Glillibert kładł nacisk na związki kina z podświadomością mówiąc, że objawia się ona tak samo w snach jak i w montażu sekwencji dramatycznych.
Lacan twierdził ze "nieświadomość jest tak samo ustrukturalizowana jak język". Ale język marzeń sennych opowiada obrazem i symbolem nie słowem. A jeśli nawet słowo przemknie niezauważone, zostanie rozpoznane jako obraz lub symbol własnie. Psychoanaliza nazywa to chyba procesem pierwotnym. Środkiem wyrazu filmowego jest również obraz czysto symboliczny, nie rzadko wieloznaczny. Potencjalne bogactwo obrazu filmowego i jego często irracjonalny charakter istniały od chwili narodzin kina - vide Człowiek z kauczukową głową (L'Homme à la tête en caoutchouc, 1901) którego preposteryjnego charakteru chyba nie trzeba wyjaśniać.
Ekspresjonizm niemiecki posługiwał się obrazami onirycznymi, obrazami snów lub raczej koszmarów. Młode uśpione kobiety, porywane przez wampira-doktora Caligariego są fantasmami agresywności i gwałtu. Film ten oscyluje pomiędzy rzeczywistością i koszmarem. Plastyczne piękno dekoracji ekspresjonistów było może największym sukcesem psychoanalizy w kinie. Irrealizm dekoracji, złudzenia optyczne, skrzywienia perspektyw - stawały się najlepszymi pośrednikami, wiodącymi do nieświadomości.
Z resztą związki psychoanalizy z kinem niemieckim trwają dość długo. Ograniczone możliwości drobnej burżuazji, moralny konformizm, duszna atmosfera, brak satysfakcji, słumienie wewnętrzne potrzeb tego narodu tłumaczyć moga dramatyzm kina niemieckiego. Szczególnie dla lat 30 symptomatyczna wydaje sie być swoista nerwica społeczna.
Przecież Błękitny anioł (Blaue Engel, 1930) nie jest niczym innym jak dramatyzacją stłumienia seksualnych potrzeb wspomnianej drobnej burżuazji, a upadek profesora Unratha łączy się z poczuciem winy, spowodowanej jego związkiem z kobietą "niegodną".
Związek między nerwicą lub upadkiem społecznym, a kontekstem społeczeństwa lub rodziny, które nakładają na jednostkę zbyt ciężkie więzy, samo zjawisko kultury jako źródła cierpień znajduje wyraz chociażby w filmie Pebsta Dzinnik upadłej dziewczyny (Tagebuch einer Verlorenen, 1929). Jest to w ogóle chyba jeden z pierwszych reżyserów tak posłusznych psychoanalizie i nie chodzi mi tutaj tylko o Tajemnice duszy (Geheimnisse einer Seele, 1926), który to film jest bardzo bezpośrednio psychoanalityzujący co akurat nie powinno dziwić bo jak przeczytałem w jakimś szarlatańskim opracowaniu przy jego produkcji udział brali Abraham  i Sachsa - jacyś tam uczniowie Freuda. Cała struktura Dziennika... ma charakter analityczny, łącznie z zakończeniem, które nie jest moralizujące i powiada,  że troche uczucia wystarczy, by człowiek nie został zgubiony.
Wraz z Pebstem pojawia się problem motywacji psychoanalitycznej i problem treści... ale to kiedyś tam...

wtorek, 25 maja 2010

sobota, 22 maja 2010

Twoja stara...złożona z pytań.

Niski mężczyzna o obrzękłych powiekach czekał na czerwony osiedlowy autobus. Czekali także i inni, ale oni mieli powieki zupełnie normalne. Mężczyzna otworzył usta i powiedział, że jedzie do starej. Tamci pokręcili głowami. Ale on nie przejął się tym wcale.
Jest elektrykiem i właśnie odrabiał wieczorem nadgodziny, gdy odwiedził go znajomy malarz przynosząc ćwiartkę.
Gdy nadszedł ranek, przypomniał sobie starą. Z tego, co mówił elektryk, wynikało że stara zwykle złościła się bardzo w takich wypadkach, chociaz nie pił za jej pieniądze i pensję przynosił zawsze do domu, a przy sobie miał właśnie tyle, że starczyło na jeszcze jedną ćwiartkę.
Czerwony autobus nadjechał wreszcie, chociaż trzeba przyznać, według rozkładu. Wsiadł do niego urzędnik z teczką, kobieta z siatką, panienka z narzeczonym i niezupełnie trzeźwy elektryk. Konduktor pokręcił najpierw nosem, ale po chwili jego twarz wróciła w urzędowe ramki. Wyglądał tak jak gdyby chciał zjeść na deser swój dziurkacz i talerz pełen biletów ulgowych.
Elektryk zaczął mówić:
- Słuchaj no, kolego, umiesz ty grać w szachy?
- Bardzo słąbo.
-Wiesz co - elektryk do niego- kiedy wrócę do domu, do starej, będę tak grał, jak gra się w szachy.
- Czyli że jak?
- Wejdę do domu i nie odezwę się ani słowem. Stara zacznie się pieklić, ale ja ani mru mru. To będzie mój pierwszy ruch. Ale wszystko ma swój koniec...nie nie?
- Trudno się przecież samemu kłócić.
- No właśnie. A wiesz, jaki jest mój drugi ruch?
- Nie mam pojęcia.
- Stara zmęczona w końcu tą paplaniną, zacznie się uspokajać. Potem zapyta ,czy chcę kawy. A ja dalej się nie odezwę. Spyta jeszcze raz i wtedy dopiero odpowiem. to jest mój trzeci ruch.
- A co jej wtedy odpowiesz?
- Powiem zeby na próżno nie gotowała, bo ja i tak niedługo pójdę do ziemi, jestem już prawie martwy. Wtedy ona zupełnie się uspokoi i dostanę kawy.
Panienka z narzeczonym cichutko zachichitali, urzędnik z teczką zmarszczył brwi, a konduktor cały czas pożerał wzrokiem kobietę z siatką.
- Potem pójdę do sklepu, kupię jeszcze jedną ćwiartkę i wrócę do domu, do starej - zakończył elektryk. - Wyszaleje się za własne pieniądze.
patrząc na jego powieki odnosiło się wrażenie, że kupno ćwiartki sprawić mu może pewne trudności jeśli przypadkiem nie będzie miał w sklepie znajomego sprzedawcy. Chociaż i to prawda że gdy znajdzie się na miejscu zaprzyjaźni się z nim na pewno.
Na pożegnanie elektryk zdecydowanie obwieścił pasażerom problem swojego życia, który był nie byle jakim problemem:
- Całe życie byłem elektrykiem i znam się na połączeniach, obwodach, izolacjach, kablach, bezpiecznikach, wtyczkach, kontaktach i...znam się na tym wszystkim z piorunochronami włącznie. Ale wciąż dziwi mnie jedna sprawa i to że nikt jej jeszcze nie próbował wyjaśnić czy choćby wytłumaczyć.
-A co takiego?
Elektryk wyprostował się, ze wszystkich sił uniósł powieki i błysnął słabą błyskawicą:
- A tak naprawdę to skąd się właściwie bierze elektryczność?

wtorek, 18 maja 2010

a.d. Gnój

Ogarniała nas często bolesna żądza stosunku. Nie pojawiała się już jednak myśl, aby nie czekać na Marcelę, której wrzask przepełniał nam uszy i łączył się z mrocznymi pragnieniami. W tej sytuacji pożądanie zmieniało się w koszmar. Uśmiech Marceli, jej młodość, jej szlochy, wstyd, który kazał rumienić się i - choć biły z niej krwawe poty - zdejmować sukienkę, ofiarowywać krągłe pośladki nieczystym ustom, obłęd, zmuszający ją do zamknięcia się w szafie, do tak zapamiętałego rozkoszowania się sobą, że nie mogła powstrzymać się od sikania - wszystko to wykoślawiło, rozjątrzało nieustannie nasze żądze. Simona, której zachowanie podczas skandalu było bardziej infernalne niż zwykle (nawet się nie okryła, przeciwnie, miała rozwarte nogi), nie potrafiła zapomnieć, że jej nieprzewidziany orgazm wynikły z własnej nieprzyzwoitości, z wycia, z nagości Marceli wielokrotnie przekroczył wszystko, co dotąd sobie wyobrażała. Jedynie kiedy obraz Marceli w gniewie, delirium czy w rumieńcach wtrącał ją w przygnębienie, dupa Simony otwierała się przede mną. Czyż świętokradztwo musi uczynić każdą rzecz zasadniczo ohydną i haniebną?

Zresztą bagniste rejony dupy - przypominają one może tylko wejścia w wezbrane wody i nawałnicę, bądź duszące wyziewy wulkanów i uaktywniają się, jak nawałnice i wulkany, wraz z nieszczęściem - te rozpaczliwe rejony, w które Simona, z zapowiadającym nowe gwałty spokojem, pozwalała mi się wpatrywać niczym w hipnozie, stanowiły odtąd dla mnie podziemne królestwo Marceli torturowanej w więzieniu i wydanej na pastwę koszmarów. Nie pojmowałem już nic - do tego stopnia orgazm pustoszył twarz dziewczyny wśród łkania i krzyków.

Natomiast Simona, kiedy spuszczałem się, razem ze spermą widziała obficie zbroczone usta i dupę Marceli.

- Mógłbyś jej smagać twarz smarkami - powiedziała, babrząc w dupie, "żeby się kurzyło".

poniedziałek, 17 maja 2010

Dlaczego pada?

CHRYSTUS OSZALAŁ OD TEGO, ŻE NOSIŁ NA RAMIENIU PIEŃ DRZEWA, A NIGDY NIE DOCZEKAŁ WIELKIEGO PIĄTKU...

...Anioł dziwił się słysząc, że ludzie się śmieją.
Wytłumaczono mu, o ile to było możliwe, na czym to polega.
Wtedy zapytał, dlaczego ludzie nie śmieją się z w s z y s t k i e g o i zawsze; albo też, dlaczego nie obywają się w ogóle bez śmiechu.
"Albowiem - powiedział - o ile zrozumiałem dobrze, trzeba się śmiać z wszystkiego albo też nie śmiać z niczego."

czy Chrystus śmiał się z deszczu tak jak z siebie?
mógł. Przecież był pół-Bogiem. Najprawdopodobniej był nim od pasa w dół skoro deszcz szczególnie tę od pasa w górę cześć upodobał sobie za naczelny cel. Piękne, ciekłe kulki wody przywodzą na myśl łzy, przynajmniej swą formą, jeśli nie smakiem, a ta wilgotność, ta płynność, ewokuje fale błogości, przepływające przez nasze członki, kiedy kochamy się, albo kiedy czujemy czyjś dotyk - to przecież aspektowo skład typowo ludzkiej immanencji. W przeciwnym wypadku przecież skonstruowano by jaki rodzaj parasola na te cześć od pasa w dół.
A co z kaloszami panie profesorze-dyrektorze? - zapyta ktoś skonsternowany tym wątłym wywodem? Otóż kalosz - odpowiem z właściwa sobie fallocentryczną pewnością - kalosz leży już w gestii kałuży, a kałuże obowiązują bogów w takim samym stopniu co ludzi.

tak więc cóż śmiesznego w deszczu (a ten jak mniemam zawiera się w zbiorze wszyskiego) - ot kolejny nierozstrzygalnik! daje się jednak zaobserwować pewną jego wyraźną polaryzację, która konkludować może w stwierdzeniu, że o deszczu nie warto mówić bezpośrednio nic więcej poza samym zaznaczeniem jego istnienia. Takie fenomenologiczne signum daje nam np. Passoa:


Leży martwa Kleopatra w cieniu.

Pada.

Oflagowali statek w niewłaściwy sposób.

Wciąż pada.

Dlaczego patrzysz na dalekie miasto?

Twoja dusza jest dalekim miastem.

Pada lodowato.

Jak matka, tuląca do piersi martwe dziecko.

Wszyscy tulimy do piersi martwe dziecko.

Pada, pada.

Smutny uśmiech zastaje na twoich zmęczonych wargach.

Widzę go w geście, którym twoje palce nie zrzucają pierścieni.



"Pada deszcz, panno Charrington..." słowa Ulyssesa S. Granta, wypowiedziane do pielęgniarki na łożu śmierci.

czwartek, 13 maja 2010

Džokonda bez Boga w trzech osobach...

autor:~buk
...co chodzi do kościoła w kratkę. Punctum tych fotografi podług mnie jest pieprzyk łączący transparentym wertykalem dwa jednakie czoła. Hipnotyczny, preposteryjny, zwyczajny - troche turpistyczny włamywacz. Człowiek z właściwością.

środa, 12 maja 2010

Jak postąpiłoby drzewo chcąc wyrazić naturę? Produkowałoby liście, a to by nam niewiele powiedziało. Czyśmy się nie postawili w podobnej sytuacji?

Wyjątkowo chłodny maj: stwierdzam po pogodzie. Hartuje więc ciało i prężę umysł ping-Pongem.

Opisać ciało to doprawdy niewiele powiedzieć o człowieku. Jakie by one nie były, człowieka określa to, że jest zdeterminowany — lub opanowany — przez coś całkowicie innego niż wymogi (zdrowia, trwania) ciała.Twarz. Cóż to jest twarz człowieka czy zwierzęcia? Przednia część głowy. Tam zgromadzone są narządy zasadniczych zmysłów wraz z otworem ustnym. Tam publikowane są wzruszenia. Tam uzewnętrznia się większość form wyrażenia.Równie niełatwo wyobrazić sobie ciało zwierzęcia bez twarzy, jak ciało zwierzęcia bez głowy.Twarz to — powiadają — okno duszy (oczy). Oczy jednak nie są oknami. To rodzaj peryskopów. Przez nie światło nie wchodzi do ciała.

Beztroska. Człowiek niemal nic nie wie o swoim ciele, nigdy nie widział własnych wnętrzności, rzadko ogląda swoją krew, sam jej widok go niepokoi. Natura upoważnia go jedynie do oglądania peryferii ciała. Co ja mam pod spodem, zastanawia się, patrząc na skórę. Do pewnych wniosków na ten temat mogą go doprowadzić książki, rysunki, Wyobraźnia, pamięć. Siebie może się domyślać jedy nie przez analogię, obserwując swoich bliźnich. Ale swego, własnego ciała nigdy nie pozna. Nic mu nie będzie bardziej obce.
Ciekawość tych spraw karana jest ciężkimi cierpieniami. Trzeba zresztą przyznać, że wcale mu na niej nie zależy. Nic bardziej nie uderza (i nie zdumiewa) niż ta właściwość człowieka: żyje spokojnie w sercu" tajemnicy, w ide alnej niewiedzy tego, co go dotyka najdotkliwiej i najgłębiej.

Jak się zdaje, współczesna medycyna nie dorosła jeszcze do zabawy w tę bezpardonową grę. To asocjacyjne kuglarstwo; prestidigitacja skojarzeń przygnębia swoją Dionizyjską teleologią, a ściślej brakiem jej etycznych podstaw. Wszyscy teraz kontestują ciało. Tak jakby było ono twierdzą warowną przed jakimś totalitaryzmem - horrendalnym, dantejskim, niestematyzowanym dosadnie i bez nadziei ujęcia go w satyryczny, ostry nawias. A c. przecież posłusznie sra, wiesza firany, ugina kolana, łamie zasady, opowiada gest - broni się przed wolnością. Musi być odziane...

A jednak głos straszliwy(choć spojrzenie dumne)
Brzmi w całym jego CIELE - "zdobędziesz ty trumnę".

wtorek, 11 maja 2010

"O citta dolente, jak to się stało, że kocham Cię tak bardzo i tak serdecznie?"

W citta dolente starszych panien - choć w zasadzie to zagadnienie amplifikować można do fenomenu kobiet w ogóle - spotyka się, zwłaszcza na tym świecie (w sensie: jeszcze żywe), wiele takich, których życie jest codzienną ofiarą szlachetnie składaną na ołtarzu szlachetnych uczuć. Jedne dumnie pozostają wierne sercu, które śmierć im zbyt rychło wyżarła: te męczennice miłości umieją pozostać kobietami duszą. Inne posłuszne są dumnie rodzinie, która ku naszemu wstydowi codziennie upada, i poświęcają się dla kariery brata, męża lub dla osieroconych bratanków: te stają się matkami pozostając dziewicami. Te stare panny sięgają najwyższego heroizmu swojej płci, poświęcając wszystkie kobiece uczucia (nie koniecznie histeryczne) kultowi nieszczęścia (a może jednak?). Idealizują postać kobiety wyrzekając się słodyczy swego losu,a przyjmując jego trudy. Żyją otoczone blaskiem swego poświęcenia. I teraz uwaga! A mężczyźni skłaniają z szacunkiem głowę przed ich zwiędłymi rysami.
Esma w Grbawicy, Marcysia u Konopnickiej czy moja urocza babcia są jedynie egzemplifikacją powyższego, może nie do końca aseptyczną, ale - i pisze to pełen osobistej intencji - najznamienitszą.
Więc i obawa: czy aby ten hybrydyczny podmiot kobiecy, dążący do rozkoszy nie koniecznie swojej, ale przez własne unicestwienie dożyje czasów całkowitej kapitulacji alegorii?
Bo wtedy żaden tam Balzac, ani Baudelaire, ani libertyńsko wulgarny Sade, ani (w końcu) żadna inna, nawet najbardziej osobliwa apologia życia nie pomogą.
Tak więc szafy w dłoń...sztywniary! hehe!
P.S. HE!